Ja - orędowniczka krwistego steka, maniaczka masła i fanka pleśniowych serów.
On - miłośnik białka zwierzęcego każdej postaci, zawodowo kucharz.
My - przeszliśmy (jak dotąd myślałam) na ciemną stronę mocy. Z dnia na dzień usunęliśmy z lodówki produkty "zakazane". Wydałam rostbefa, polędwiczki z indyka i serki. Wyrzuciłam masło i wszystko co nam "nie będzie już potrzebne". Zapełniając lodówkę nowymi produktami wybraliśmy kuchnie roślinną - a wiedzieliśmy o niej tylko, "że zdrowa".
I chyba tylko tyle gwoli wstępu.
Cała zabawa zaczęła się wraz z nadejściem świąt (czyt. wolnego). Leniwa sobota. Telewizji nie mamy więc zostają filmy i dokumenty online. Na pierwszy ogień "Food matters" - oglądałam kilka dni wcześniej sama. Zarzucałam M wieloma "mądrymi zdaniami" czy informacjami. Postanowiliśmy go zobaczyć jeszcze raz - razem. Następny przystanek "Forks over Knives". Kilkadziesiąt minut bombardowania nas konsekwencjami bycia mięsożercą. Czy może powinnam napisać padlinożercą, bo mało kto z nas-ludzi poluje, raczej dostajemy truchło zapakowane na tacce w promocyjnej cenie 9,99.
Ja byłam gotowa porzucić mięso i jakoś przepłakać resztę "serów", ale M? Przecież jest kucharzem, pożera zwierzęta jak szalony, dba o odpowiednią ilość białka i "cały ten bilans". Jednak to on wyszedł z inicjatywą. Ot tak.